środa, 12 lutego 2014

Walentynki



Za chwilę 14 lutego - Walentynki czyli święto zakochanych...

Święto całkiem sympatyczne i przyjemne, gdyby nie to, że już od kilku tygodni zewsząd biją nas po oczach reklamy i wskazówki jak powinniśmy spędzić ten dzień. Chyba na większości wystaw sklepowych wiszą wielkie czerwone serca, z reklam spoglądają na nas szczęśliwie zakochane pary nakłaniając nas do zakupów tandetnych maskotek, a w ofercie pizzerii mamy pizze w kształcie serca dla Niej i dla Niego. Sprzedawcy z radością zacierają ręce, bo dzięki temu, że przykleją serduszko na jakiś produkt, lub okleją etykietką "na Walentynki" ich zyski ze sprzedaży zwiększą się kilkukrotnie. Nawet gdyby to miały być zwykłe, przysłowiowe gacie.

Nie mówię, że to coś złego. Po prostu rozumiem ludzi, którym na sam widok tego wszystkiego zaczyna się najzwyczajniej ulewać. Zwłaszcza, gdy jest się singlem lub właśnie zakończyło jakiś związek.

Kilka lat temu wraz ze znajomymi chcieliśmy właśnie w Walentynki spędzić miłe popołudnie i wieczór. Postanowiliśmy iść najpierw coś zjeść a potem do kina. Z naszych planów nic nie wyszło, bo wszędzie było pełno ludzi z maskotkami , bombonierkami i różami na stolikach, wszystko pozajmowane, a w kinie były tylko ckliwe romansidła na co nikt z nas nie miał ochoty. Po prostu jedno wielkie sztuczne afiszowanie się ze swoimi uczuciami.

Okazywać sobie miłość i przyjaźń powinniśmy codziennie, każdego dnia, a nie tylko od święta i to w sposób taki aby wszyscy wokół nas widzieli, że my to się tak bardzo kochamy.
Bo Walentynki dla mnie to nie tylko święto zakochanych ale i przyjaźni.
Więc w tym roku kupię swojemu Ukochanemu jakieś dobre ciemne piwo i dam kilka soczystych całusów. Może zaprosimy znajomych, zrobimy popcorn, obejrzymy jakiś film i będziemy się wspólnie "Walentynkować"? Zobaczymy jak wyjdzie.

Jeszcze tak przy okazji publicznego okazywania sobie uczuć, to pamiętam taką sytuację gdy mieszkałam jeszcze z rodzicami. Pod blok ktoś podjechał samochodem i włączył muzykę na cały regulator. Była godzina ok. 2-3 w nocy, a z głośników leciała Vanessa Paradis - "Joe Le Taxi". I tak kilkakrotnie. Osobnik płci męskie próbował śpiewać jeszcze do tej piosenki, ale ponieważ nie za bardzo miał talent i znał słowa, kończyło się na ryczeniu na całe gardło: Jo Le Taxi! za każdym razem, gdy Vanessa śpiewała refren. Podejrzewam, że cały blok wraz ze mną był przeszczęśliwy, wysłuchując w środku nocy tej serenady, ale mimo wszystko sąsiedzi wykazali się ogromnym zrozumieniem i cierpliwością dla wykonującego, gdyż nikt nie wezwał policji... Nie wiem czy dzisiaj też wykazaliby się taką wyrozumiałością?
Nie mam pojęcia dla kogo była przeznaczona ta serenada, ale faktem jest, że ile razy słyszę ten utwór, to wywołuje on mimowolnie u mnie uśmiech na twarzy... Nawet po tylu latach...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz